– Nie ruszaj się, Zośka. Siedź tu spokojnie, a ja pójdę po lilie na spirytusie. Muszę ci to nimi odkazić, coby się jakie plugastwo w to nie wdało – mówiła z zatroskaniem Wiktoria Kosiarczyk, matka Zofii Kucharskiej. Młoda kobieta siedziała obolała na łóżku, a ze stopy sterczał jej gwóźdź. Nastąpiła na niego przypadkiem, przechodząc przez podwórze. Walało się tam trochę różnego żelastwa – jak to przy budowie. Brat Zofii, Andrzej, kończył akurat stawianie nowej stodoły. Był 9 października 1943 roku. Słońce chowało się już powoli za horyzont. Maria, daleka kuzynka Kosiarczyków, która mieszkała razem z nimi w zamian za pomoc przy gospodarstwie, szykowała się już do powrotu do domu. Już miała zacząć zaganiać krowy spod lasu, gdy nagle zauważyła trzy niemieckie auta. Wysiedli z nich umundurowani i uzbrojeni po zęby Niemcy. – Panienko Przenajświętsza! To do nas idą… mordować… Za Żydów, co u nas w stodole – jęknęła pod nosem. I nie myliła się. W stodole bowiem była ziemianka, w której ukrywało się dziewięciu Żydów.

Po paru minutach Niemcy byli na miejscu. Katarzynę i Andrzeja Kosiarczyków, zajętych akurat wykańczaniem stodoły, zamordowali jako pierwszych, na oczach ich malutkich dzieci – Zosi i Tadeusza. Dalej weszli do domu. Tam zastali matkę Andrzeja – Wiktorię, jej córkę Zofię Kucharską z mężem Romanem i dwójką małych chłopców: pięcioletnim Józiem i dwuletnim Heniem. Dorosłych rozstrzelali od razu. Dla Józia też zarezerwowali kulę. Chłopczyk osunął się na ziemię. Stracił przytomność. Gdy się ocknął, wokół kłębiły się tumany dymu, a dom stał w płomieniach. Chłopiec siłą woli pozbierał się z ziemi i wymknął z płonącego budynku. Na dworze słychać było przeraźliwe odgłosy palonych żywcem zwierząt gospodarskich. Nowiuśka stodoła też już się dopalała. – Józiek! – usłyszał za plecami chłopiec. Wołali za nim Zosia i Tadeusz, kuzyni, sieroty po Kosiarczykach. Józek zorientował się, że ma bezwładną rękę, a spod poszarpanej na plecach koszuli sączy się krew. W takim stanie dotarł do domu Stasiaków. Helena Stasiak opatrzyła poszarpane i strzaskane ramię chłopca, który z bólu ponownie stracił przytomność. Jej ojciec zawiózł go do szpitala w Lublinie. Leczenie trwało przeszło 3 miesiące – do 22 stycznia 1944 roku. Pięcioletnim inwalidą zajęli się krewni. Jego dwuletni braciszek z kaźni uszedł cało. Wtulonego w ciało zamordowanej mamusi znalazła go jego ciotka – Stefania Kosiarczyk. Uciekała z nim z dopalającego się domu, czołgając się przez pola. Krótko potem osierocony chłopczyk trafił do domu dziecka.

Do 9 października 1943 roku w kolonii Bystrzejowice w jednym domu mieszkały dwie młode rodziny z malutkimi dziećmi i babcią. Kuzyni razem wzrastali, razem się bawili. Mieli kochających rodziców. W jeden wieczór Niemcy zrujnowali całe ich życie. Na ich oczach zamordowali im rodziców, odebrali szczęśliwe dzieciństwo, pogruchotali psychikę. Józef do końca życia został inwalidą.
Wiktoria w chwili śmierci miała 58 lat.