– Halt! – wrzasnął niemiecki żandarm. Kobiety, przerażone, stanęły. Jedna z nich trzymała w ręku bochenek chleba. Niemcy dokładnie przyjrzeli się zatrzymanym. Wątpliwości nie mieli – obie były Żydówkami. – Co to? Chleb niesiecie? – zapytał jeden z nich, siląc się na uprzejmość. Obie skinęły głowami. – A skąd go macie? – koniecznie chcieli wiedzieć. – Od piekarza Lubkiewicza. Leona – doprecyzowały. Piekarzy Lubkiewiczów było w Sadownem dwóch: Leon, ojciec, i Stanisław, syn Leona. Obaj wypiekali chleb kontyngentowy i obaj – o czym żandarmi nie wiedzieli – bezinteresownie zaopatrywali w pieczywo Żydów, którzy ukrywali się w pobliskich lasach.

Usłyszawszy nazwisko tego, który Elizównie i  Czapkiewiczównie dał chleb, funkcjonariusze obie Żydówki rozstrzelali. – No to teraz do imć Lubkiewicza – zadecydowali, pozostawiając ciała zamordowanych kobiet niepogrzebane.

W Sadownem Niemcy z karnej ekspedycji byli ledwie od 10 dni – od 3 stycznia 1943 roku. Stacjonowali w miejscowej szkole, a ich głównym zadaniem było wyłapywanie uciekinierów z transportu do Treblinki – przez Sadowne biegły bowiem prowadzące tam tory. Nasłani żandarmi mieli również wyszukiwać Polaków, którzy pomagali żydowskim zbiegom. A Lubkiewiczowie do nich niewątpliwie należeli. Codziennie dostarczali im chleb i inne produkty potrzebne do przetrwania.

Do mieszkania Lubkiewiczów Niemcy nie weszli, ale wpadli – jak sfora ujadających psów goniących ofiarę. – Dawaliście Żydom chleb?! – wrzeszczał co sił w płucach żandarm o nazwisku Schultz. Podskoczył do pani Marianny, żony Leona Lubkiewicza, i uderzył ją pięścią w twarz. Uderzenie było tak silne, że kobieta aż się zatoczyła. Policzek momentalnie jej zsiniał. Z podobnym bestialstwem „przesłuchiwał” Schultz pozostałych. Nastoletnią Irenę kopnął wpierw w nogę swoim twardym wojskowym butem, a zaraz potem pistoletem uderzył ją w plecy, w kręgosłup. Zrobił to tak mocno, że kobieta do końca życia odczuwała w tym miejscu ból. – Powiedz, że twoja matka dawała Żydom chleb! No powiedz – wymuszał na Irenie zeznanie. Ale i córka, i matka milczały. – Liczę do dziesięciu, jak się nie przyznasz, to będę strzelał! – ostrzegł żandarm. Wycelował pistolet w kierunku pani Marianny i zaczął liczyć. Irena, nie namyślając się długo, uklękła między matką a zbrodniarzem. – Przestańcie liczyć – nakazał Schultzowi starszy oficer. Śledztwo jednak trwało. Stefana, syna Lubkiewiczów, Schultz przyparł do ściany i zaczął kopać. Bez wytchnienia. Przybyłego nieco później Leona Lubkiewicza zapamiętale okładał pięściami po twarzy. Swoich butów Niemiec również nie oszczędzał. Kopał bez litości. Wreszcie, zmęczony, usiadł. Około 22 Niemcy zadecydowali o zakończeniu „pracy”. Polaków wyprowadzili na podwórze, w domu zostawili jedynie Irenę – „bo małoletnia”. Skatowanych ustawili pod ścianą i rozstrzelali. – Tylko ciał nie zakopywać. Niech jutro wszyscy zobaczą, czym kończy się ratownictwo Żydów. Niech ta śmierć posłuży ku przestrodze – oznajmił Niemiec szefujący ekipą żandarmów. – Teraz rozejrzymy się jeszcze trochę po domu – rozkazał. Z domu Polaków niemieccy funkcjonariusze wynieśli zapasy mąki, żywność, sprzęty i ubrania. Zabitemu Stefanowi ściągnęli buty z nóg – nowe, skórzane, z cholewkami, jego matce zaś zdjęli kolczyki ze złota, złotą obrączkę i złoty pierścionek.

Po około dwóch tygodniach proboszcz okolicznej parafii odważył się w nocy odprawić mszę pogrzebową, a ciała – złożone do trumien, pochowano na pobliskim cmentarzu. Do zbrodni doszło 13 stycznia 1943 roku. Leon miał wtedy 59 lat, Marianna – 44, Stefan – 25, a Irena – 18.

Leon, Marianna i Stanisław zostali pośmiertnie odznaczeni tytułem Sprawiedliwi wśród Narodów Świata 13 marca 1997.