„Dlaczego tak długo go nie ma?” – coraz bardziej niepokoiła się żona Janka Fijałkowskiego.

Miała przeczucie, że stało się coś złego. Tego dnia, 8 grudnia 1942 roku, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, ich dom nawiedziło gestapo. W pierwszej chwili kobietę zdjął strach, bo przecież tyle się u nich w domu działo… ktoś mógł podpatrzeć, donieść… No ale niedługo potem kamień spadł jej z serca.

– Prowadź nas do sołtysa – usłyszała słowa funkcjonariuszy skierowane do Jana.

Kobieta uspokoiła się, sądząc, że mąż niebawem wróci. Mijały jednak godziny, a Janek nie wracał. Zegar tykał coraz głośniej, a przynajmniej tak jej się wydawało.

– Mamo, gdzie tata? – dopytywały dzieci.

– Miał coś do załatwienia. Ale wróci, nie martwcie się – siliła się na uśmiech.

W głowie zaś układała sobie rozmowę z mężem, jak wróci: „koniec z ubojem krów dla mieszkańców getta w Prużanie, koniec z przemytem jedzenia i leków dla Żydów. Życie w ciągłym strachu o własną rodzinę jest już nie do zniesienia”.

Kobieta czuła coraz większy niepokój, miała wrażenie, że zaraz pęknie jej głowa.

„Ja wiem, że tam, w getcie, są nasi znajomi, nasi dobrzy znajomi sprzed wojny… że trzeba im pomóc… ale czy tym samym mamy moralne prawo decydować o życiu i śmierci naszych dzieci? One i tak już teraz żyją w potwornym napięciu, niewiele rozumiejąc z tych wszystkich tajemnic, zakazów, konieczności milczenia” – analizowała.

Wreszcie zdecydowała się wyruszyć na poszukiwania mężczyzny. Znalazła go w lesie, przeszytego dwiema kulami z niemieckiego karabinu. Serce pękało jej z bólu. Ostatkiem sił chciała przenieść jego ciało i godnie pochować go na cmentarzu: postawić krzyż, tabliczkę upamiętniającą. Niemcy jednak powiedzieli kategoryczne „Nein!”.

Ciało mężczyzny miało już na zawsze pozostać w lesie.