– Mamo, tato, to jest Bronia, o której wam mówiłam – przedstawiła dziewczynkę Jadwiga. – Broniu kochana – kobieta zwróciła się do dziewczynki – to są moi rodzice. Będzie ci u nich dobrze, mnie też przez lata tak było – uśmiechnęła się filuternie. – Polubisz Pionki, zobaczysz, pięknie tu jest – rozmarzyła się Jadwiga, wspominając lata dziecięce, wolne od trosk II wojny, w której straciła swojego ukochanego męża. Państwo Sałkowie, rodzice Wisi, z niezwykłą naturalnością i ciepłem przyjęli do siebie żydowską dziewczynkę. Za wszelką cenę chcieli w jakiś sposób zrekompensować jej nieobecność mamy, Michaliny Taglicht. Po ucieczce z getta kobieta znalazła schronienie w mieszkaniu Jadwigi i jej brata Tadeusza – w Warszawie.

– Głowa do góry, Michasiu, Bronia jest już bezpieczna. Zobaczysz, przyjdzie czas, że znowu będziecie się mogły sobą cieszyć – pocieszała Michalinę Jadwiga po powrocie z Pionek. Zresztą nie tylko ją podnosiła na duchu. Przez mieszkanie Jadwigi i Tadeusza na warszawskim Kole przewinęło się sporo żydowskich matek, których dzieci – by mogły ocaleć – Jadwiga i Tadeusz umieszczali w polskich rodzinach bądź w domach prowadzonych przez siostry zakonne. Możliwe to było dzięki współpracy z dziecięcym oddziałem Żegoty prowadzonym przez Irenę Sendlerową. Tadek był dziewięć lat młodszy od Wisi, ale pomysłowości, energii i serca dla drugiego człowieka mu nie brakowało. Wzorem dla niego była Wisia. Rodzeństwo dbało o każdą nowo przybyłą do ich mieszkania osobę, o każdego malucha i każdego dorosłego. A było ich niemało.

– Janek, leniuchu, koniec basałykowania, znalazłem dla ciebie pracę! – z dumą i autentyczną radością oznajmił Tadek, ledwo zamknąwszy za sobą drzwi. Jan Szelubski aż zaniemówił z wrażenia. Ledwo udało mu się z żoną Zosią uciec z lubelskiego getta i o pracy nawet nie śmiał marzyć, a tu taka nowina! Odetchnął z ulgą. Niebawem z Zosią powitają wyczekanego maluszka, każdy grosz będzie więc na wagę złota. – O Zosię się nie martw, jak przyjdzie czas, a ciebie nie będzie – wszystko załatwimy – obiecał. I jak obiecał, tak zrobił. Gdy Zosia poczuła, że dziecko zaczęło się gramolić na świat, zawiózł ją do szpitala, a później przywiózł z powrotem. – Dobrze się spisałeś – pochwaliła brata Jadwiga. – A mogłem inaczej? – mrugnął porozumiewawczo Tadek. Kobieta odśmiechnęła się tylko i popędziła na Świętojerską, gdzie zawiadowała kolportażem prasy konspiracyjnej i gdzie także mieścił się schron dla Żydów.

– Otwierać, gestapo – Jadwiga usłyszała walenie do drzwi. Na ucieczkę nie było czasu. Niemcy aresztowali Polkę, współpracującego z nią Ludomira Marczaka i 13 Żydów ukrywających się w schronie. Dalszy scenariusz był do przewidzenia. Jadwigę i Ludomira poddano okrutnym torturom. Nic jednak nie udało się z nich wyciągnąć, Polacy nikogo nie wydali. – Psy! – splunął niemiecki gestapowiec, wściekły na milczących Polaków. Marczaka rozstrzelano w publicznej egzekucji prawdopodobnie ostatniego dnia 1943 roku. Sałek zamordowano prawdopodobnie 6 dni później, w uroczystość Objawienia Pańskiego, w ruinach warszawskiego getta. Lokatorzy schronu przy Świętojerskiej również zginęli.