Tętent koni dało się słychać już z daleka. Odgłos równomiernego stukania kopyt dobiegał do domu Woźniaków, ale nie wróżył niczego złego. Nikt z członków rodziny nie przeczuwał jeszcze, że w ich kierunku nadjeżdża kawalkada śmierci. Genowefa czuła się bezpiecznie w otoczeniu rodziców i swojego kochanego rodzeństwa. Nie zwróciła uwagi na krótką wymianę zdań rodziców, zajęta rozmową z bratem Kaziem.

– Czyżby Franek już wrócił? – powiedział  głośno Stanisław do swojej żony Julianny.

– Nie sądzę, niedawno wyjechał – lekko zaniepokojona odpowiedziała Julianna. Wymienili się krótkim spojrzeniem. Julianna ukradkiem spojrzała też na swoje dzieci. Gienia tak bardzo była podobna do niej.

Na zewnątrz jesienne kolorowe liście unosił do góry silny podmuch wiatru, a tumany kurzu wzbijały się w powietrze. Dopiero rżenie koni tuż pod oknami, wzbudziło silniejsze zaciekawienie i lekkie podenerwowanie rodziny Woźniaków. Gienia przerwała rozmowę z Kaziem i odprowadziła wzrokiem tatę do drzwi. Stanisław wyszedł na podwórze sprawdzić czy to syn już wrócił, czy ktoś niezapowiedziany do nich przyjechał.

Na zewnątrz ujrzał dwa wozy konne i niemieckich żandarmów. Poczuł w kolanach mrowienie i lekko ugięły mu się nogi ze strachu. Nie zdążył powiedzieć żadnego słowa, kiedy jeden z żandarmów strzelił do niego. Jego ciało bezwładnie osunęło się na ziemię.

W środku domu pozostała trójka z czworga dzieci Stanisława i jego żona Julianna.

Słysząc strzał na zewnątrz, wszyscy wpadli w panikę, Julianna zaczęła wypychać dzieci przez okno. Czasu było jednak za mało. Niemcy w kilka chwil od zabicia Stanisława, przekroczyli próg ich domu.

Julianna starała się otoczyć trójkę dzieci swoimi ramionami. Gienia wtulała się w ciepłe dłonie mamy. Wystraszone oczy dzieci nie zrobiły wrażenia na Niemcach

– Błagam, nie róbcie im krzywdy – Julianna padła na kolana przed żandarmami. – To tylko dzieci. Błagam. Oszczędźcie je – lamentowała.

Na nic zdały się błagania i rozpacz Julianny. Czterema strzałami Niemiec pozbawił życia Juliannę i trójkę jej dzieci – Gienię, Kazia i Stasia. Jeszcze przed chwilą matka otaczała je ramieniem, teraz ich ciała leżały w bezruchu na podłodze.

Niemiecka policja z Dęblina, kierowała się wyłącznie podejrzeniami. Nie mieli żadnych dowodów, nie znaleźli żadnego Żyda w zabudowaniach.

Rzeź rodziny Woźniaków przeżył wyłącznie syn Franciszek, który feralnego dnia, 25 listopada,  z samego rana wyjechał furmanką z drzewem do wioski nieopodal. Nieświadomy tragicznych wydarzeń wrócił do domu, do Grabowa Szlacheckiego i zastał wyłącznie pogorzelisko. Niemcy bowiem spalili dom, razem z ciałami pomordowanych, a całe mienie zrabowali.

Zrozpaczony syn Julianny, rozpoczął porządkowanie zgliszczy i zajął się pochówkiem całej swojej rodziny.

Niemcy nie odpuszczali. Zjawili się nazajutrz i przepytywali zdruzgotanego i nieprzytomnego z rozpaczy Franciszka.

– Byli u Was Żydzi? Kiedy? Gdzie? – dopytywali ci sami funkcjonariusze, którzy dzień wcześniej bezlitośnie dokonali egzekucji na rodzicach i rodzeństwie Franka.

– Nie wiem, dajcie mi spokój. Zabiliście mi całą rodzinę! – krzyczał Franciszek.

Odwaga w słowach i brak lęku przed żandarmami, zaskoczyła Niemców. Poczuli w swoich zimnych sercach odrobinę współczucia.

– Jedź do majątku Wola Okrzańska, tam odstawiliśmy kufer z waszymi rzeczami. Tam też odbierzesz dwie wasze krowy. Idź już. – powiedział jeden z przesłuchujących Franka żandarmów.

Złamany psychicznie, zdruzgotany i pozbawiony rodziny Franciszek Woźniak żył dalej. Wiedział doskonale o jaki incydent dopytywali Niemcy.

Na długi czas przed okrutną egzekucją, rodzina Woźniaków udzieliła wsparcia i pomocy mężczyźnie pochodzenia żydowskiego, który uciekł z transportu kolejowego. Opatrzyli jego poranioną nogę i dali na drogę żywność.