– Chłopaki, co z nim robimy? Musi mieć spokój, w miarę ciepło i sucho, trzeba go opatrzyć… w lesie mu tego nie zagwarantujemy – zastanawiał się jeden z żydowskich partyzantów. – Może nie najbliżej, ale najpewniej będzie przetransportować go do Kasprzyków w Kolonii Krzemieniewice. Oni nigdy nikogo nie zostawili bez pomocy – zaproponował drugi. – Dobrze. Tak zróbmy – zadecydowano. Była końcówka listopada 1944 roku. Gdy partyzanci zapukali do drzwi, pani Kasprzykowa była akurat sama, tzn. z siedmiorgiem dzieci. Jej mąż, kolejarz, był na służbie. Niewiele się namyślając, Helena poprosiła, by rannego zaniesiono do komórki między mieszkaniem a oborą. Położono go na łóżku polowym. – Wkrótce po niego przyjdziemy, to na krótko – zapewnili Helenę mężczyźni, po czym bardzo ostrożnie zniknęli. Krótko po ich wyjściu do drzwi ponownie rozległo się pukanie. „Kogo to znów niesie? Czyżby o czymś zapomnieli?” – przeszło przez głowę Helenie. Gdy otwarła, u progu stał niejaki Cichoń, sołtys. – Dzień dobry, pani Kasprzykowa, wpuścicie? – przywitał się, otrzepując buty z jesiennego błota. – A witam, witam, dobrze się składa, żeście przyśli – odrzekła Helena. – A co? Wy też macie do mnie sprawę? – zapytał zaciekawiony sołtys. – Ano właśnie chciałam poprosić o jakieś stare poszwy. Potrzebuję opatrzyć rannego, a w domu pustki. Wszystko się pokończyło – z zakłopotaniem i rozbrajającą szczerością wyznała zmęczona wojenną codziennością Helena. Sołtys zainteresował się rannym i obiecał, że na pewno coś przyniesie. – Przy siódemce dzieci to pewnie stale czegoś musi brakować, a tu człowieka trzeba ratować, macie rację – potaknął obłudnie sołtys. Pani Kasprzykowa zupełnie nie przeczuwała, że prośba ta przyniesie jej zgubę. Po wyjściu Cichoń niemalże popędził do Niemców. Nim jednak niemieccy bandyci dotarli na miejsce, partyzanci – niezależnie od donosu – zdążyli wyprowadzić rannego. Niemcy, wściekli, że „elementu żydowskiego” w domu nie znaleźli, Polkę brutalnie skopali i obili. – Będziesz mieć na pamiątkę – wycedził ze złością jeden z oprawców. Zza okna całemu zajściu przyglądały się przerażone dzieci: syn i najstarsza córka – Bronisława. Najmłodsze dziecko miało wówczas pół roku. Po skończonej „robocie” Niemcy zabili drzwi tak, by nikt nie zdołał stamtąd wyjść i wezwać pomocy. Dopiero nazajutrz do domu przyjechał mąż pobitej kobiety. – Chrystusie ukrzyżowany, co tu się stało?! – jęknął osłupiały. Natychmiast zabrał na wpół żywą kobietę do lekarza. Niestety, na pomoc było już za późno. Po miesiącu, w święto Trzech Króli, Helena zmarła, a po kilku miesiącach – wskutek niedożywienia – zmarło również najmłodsze dziecko państwa Kasprzyków.