– Już jestem! – radosnym głosem oznajmił Stanisław, trzymając pakunki z lekami i odzieżą. – Udało mi się zdobyć co nieco – informował od wejścia. W domu rozchodził się przyjemny zapach wieczornego posiłku. – Świetnie – odparła ciepłym, choć już zmęczonym głosem Józefa. Szykowała akurat kolację. Pomagały jej w tym mama – Magdalena Sokołowska z d. Rzostkowska, i teściowa – Katarzyna Bielecka z d. Grabowska. Na piecu stał wielki gar, wokół leżały nieuprzątnięte jeszcze warzywne obierki. – Dziś jest nas sporo – powiedziała. – I wszyscy głodni – dorzuciła matka Stanisława.

Tego wieczoru faktycznie było dla kogo gotować: oprócz małżonków, rodziców Józefy, mamy Stanisława i jego rodzeństwa było jeszcze ok. 20 wygłodniałych Żydów czekających w zabudowaniach na terenie ich gospodarstwa w kolonii Rudniki w Bednarzówce (pow. parczewski). Czasami ukrywających się gości było mniej, ok. pięciu, tym razem jednak zebrała się ich większa ekipa. Wiedzieli, że u Bieleckich zawsze znajdą wsparcie.

4 listopada 1942 r. zdarzyło się coś dziwnego: nikt na śniadanie nie przyszedł. – Stasiek, coś musiało się stać – niepokoiła się Józefa. I miała rację… Po jakimś czasie dał się słyszeć podejrzany hałas. Na podwórze zajechali niemieccy żandarmi z Parczewa. – Wyłazić – władczym tonem zakomenderował jeden z Niemców. Józefa i Stanisław wyszli przed dom. W oczach kobiety malowało się przerażenie. Hitlerowiec odbezpieczył karabin i strzelił. Raz… Dwa… Małżonkowie, rozstrzelani, osunęli się na ziemię. Po chwili oprawcy wywlekli z domu matkę i siostrę Stanisława. Kilku z nich przeszukiwało gospodarstwo. Ponieważ jednak nie znaleźli tam ani Żydów, ani broni – wbrew temu, o czym w donosie na posterunku mówili niejaki Jan Olesiuk z Bednarzówki i bliżej nieznany parobek – łaskawie poprzestali na brutalnym obiciu obydwu kobiet kolbami karabinów.