„Stasiek by się nie uląkł, to i my się nie ulękniemy” – myślała Bronisława, wdowa po Stanisławie Klubie, 47-letnim gospodarzu z Kamyka, rozstrzelanym 20 stycznia 1944 roku za „zbrodnię” ukrywania osób pochodzenia żydowskiego. W decyzji tej wspierała ją jej córka Helena. „Nie może tak być, żeby zostawić człowieka bez pomocy” – żywiły przekonanie. W okolicznych lasach wciąż bowiem ukrywało się sporo Żydów. Polki zdawały się nie dopuszczać do siebie myśli o karze śmierci za tę pomoc. Do końca okupacji ofiarnie wspierały potrzebujących suchym kątem czy kawałkiem chleba. Nieraz zastanawiały się, jak to się stało, że zimą 1943 roku Niemcy przyjechali do nich na rewizję i znaleźli Żydów, których od końca 1941 roku w największej tajemnicy ukrywali w budynku gospodarczym. Jedyne, co przychodziło im do głowy, to zakupy. – Ktoś musiał zwrócić uwagę, że kupujemy więcej jedzenia, i doniósł – dzieliła się z córką Bronisława. – No to teraz musimy być jeszcze ostrożniejsze – zdecydowanie podsumowała Helena. – Stasiu, pomóż nam, wstawiaj się tam w niebie za nami – westchnęła ze łzami w oczach Bronisława, spoglądając na fotografię męża. Przed oczami na powrót stanął jej śp. Stanisław, którego Niemcy spętali, a później przywiązali do furmanki. 18 kilometrów go tak za sobą ciągnęli – aż do Bochni, do punktu, gdzie spędzali Polaków „winnych” udzielania pomocy Żydom. Stamtąd wywozili ich do Krakowa na Montelupich. A co tam się działo – to już chyba wie tylko sam Szatan, ojciec wszelkiego zła i najpotworniejszych niegodziwości… Z ukrywanymi przez Klubów Żydami niemieccy okupanci rozprawili się ponad miesiąc wcześniej – 4 grudnia 1943. Wśród zamordowanych byli: Irena Rajs – córka rzeźnika z Łapanowa, Franciszka – córka młynarza z Nieznanowic, i Mosze Landwirt – handlarz bydłem z Kamyka.