– Władziu, jakoś damy radę – dodawał ducha rozdygotanej żonie Stanisław.
Kobieta zamknęła oczy i wtuliła się mocno w ramiona męża. Stanisław czuł, jak niespokojnie bije jej serce. – Nas siedmioro, ich – dorosłych – ośmioro… Teraz jest ciężko dzieci wyżywić, a tu dodatkowo osiem osób – martwiła się. – I wiesz, zdobywanie żywności, przygotowywanie jej to jedna sprawa, ale jak to zrobić, żeby ktoś nie zaczął się interesować, czemu u nas tak dużo jedzenia idzie? – dzieliła się z mężem Władysława.
– Wiem – przytaknął. – Ale wiesz co… Wszystkiego i tak nie przewidzimy. Ostrożni musimy być i z ludźmi za dużo nie gadać. No bo jakie inne wyjście? Znajomych przecież w potrzebie nie zostawimy. Jak nie my, to ich wszystkich wymordują – ściągnął brwi Stanisław.
– Ja to wszystko rozumiem, inoć strach o dzieci… i o nas… – szeptała. – Alusia ma 9 lat, Irenka – 8, Krysia – 6, Tesia – 4, Henio – 3… Toż to maluchy. Oni dopiero życie zaczynają… – mówiła.
Stanisław nic już nie powiedział, jedynie przytulił mocniej żonę.
Tego dnia, 2 listopada 1942 roku, do drzwi ich domu zastukała grupka uciekinierów z likwidowanego getta w Sokołach. Krysiewiczowie ich znali; były to trzy małżeństwa i dwie młode kobiety: Rywka i Szlomo Jaskółkowie, Lejzer i Benjamin Rozanowiczowie z żonami, kobieta o nazwisku Olsza i jeszcze jakaś młoda dziewczyna. – Tylko wy nam możecie pomóc – błagali. Na plecach czuli oddech myśliwych żądnych żydowskiej krwi: Niemców.
Nazajutrz Stanisław niemal cały dzień spędził na szykowaniu kryjówek pod stodołą, czy właściwie pod stodółką. Bo gospodarstwo Krysiewiczów było niewielkie, a dom raczej ubogi.
Minęła jesień, przyszła zima, wiosna, dalej lato, a z nim żniwa. – Jak długo ta wojna jeszcze będzie się toczyć? – myśleli z rezygnacją i Polacy, i Żydzi. Co jakiś czas dochodziły ich wieści o bestialskich pacyfikacjach kolejnych wsi. Także i tych, które sąsiadowały z kolonią wsi Waniewo, w której mieszkali. Bali się. I wreszcie się stało… W nocy z 7 na 8 września 1943 roku Niemcy z posterunku w Tykocinie otoczyli niewielkie gospodarstwo państwa Krysiewiczów. Wyprowadzili na dwór Stanisława i zaczęli „standardowe” przesłuchanie – z kopaniem, biciem, szarpaniem. – Nie, nikomu schronienia nie udzielaliśmy. O żadnych ukrywanych Żydach nie wiem – do końca zaprzeczał Stanisław. Żandarmi jednak wiedzieli swoje. Skatowali go do nieprzytomności, po czym dobili strzałem w tył głowy. Poszukiwania, bezskuteczne, trwały. Wreszcie Niemcy podłożyli ogień pod dom i zabudowania gospodarcze. Żydzi, czując swąd dymu, zaczęli uciekać. „Po daremnicy uciekają” – obserwowała sytuację przerażona Władysława. I miała rację. Rozstrzelano wszystkich.
– I co? Nikogo u was nie ma?! – szyderczo zwrócił się do Władysławy jeden z żandarmów. – To teraz pojedziesz z nami na posterunek – szarpnął ja Niemiec.
– A dzieci? – zapytała kobieta. – One niewinne… sieroty… – dodała ze łzami w oczach.
– Jak sąsiedzi wezmą, to zostaną. Jak nie zechcą, to albo rozstrzelamy je na miejscu, albo weźmiemy ze sobą… Na jedno wychodzi – dodał ściszonym głosem.
– Pewnie, że wezmę – murem za dziećmi stanęła Marianna Wołosik, sąsiadka. Sama również była przerażona. Niemcy zabrali jej furmankę i tą właśnie furmanką wywieźli Władysławę do Tykocina. Wzięli również męża pani Wołosikowej. Jego zwolnili dość szybko. Inaczej postąpili z panią Krysiewiczową.
– Gadaj, babo, kto jeszcze we wsi? Kto wam pomagał? Kto nosił jedzenie? Kto wiedział?! – wrzeszczeli Niemcy, poddając Władysławę wymyślnym torturom. Kobieta jednak nic nie powiedziała. Nikogo nie wydała. Po dwóch dniach bicia i potwornych męczarni zmarła. Pochowano ją we wspólnym grobie z nieznaną Żydówką na pobliskim cmentarzu żydowskim. Staraniem brata Władysławy jej szczątki przeniesiono na cmentarz katolicki w Tykocinie. Zwłoki jej męża i pomordowanych Żydów zasypano w zbiorowej mogile. Po jakimś czasie ciało Stanisława ekshumowano i złożono na cmentarzu w Waniewie. Dzieci trafiły do domów dziecka. Henryk i Teresa, najmłodsi z rodzeństwa, zostali adoptowani i przybrali inne nazwisko. Z resztą rodzeństwa odnaleźli się dopiero po wielu latach. 25 lipca 1993 r. Władysławie i Stanisławowi Krysiewiczom przyznano tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.