Gęste i ciężkie chmury wisiały od kilku dni nad Swoszową. Deszcz padał i padał, a spragniona do niedawna ziemia – obsiana i zaorana – powoli zaczynała mieć dosyć. Miała przed sobą ważne zadanie: wydać plon, obfity plon. I nakarmić wymęczonych trwającą wojną. Każde ziarno było na wagę złota. „Jeśli deszcze nie ustaną, zbiory będą tragiczne” – martwili się gospodarze. Był maj 1942 roku.
Do izby Apolonii Kozak wbiegła zrozpaczona Roza Fajgenbaum.
– Wywożą nas! Wszystkich! Słyszysz?!
– Roza, co ty mówisz? Uspokój się, usiądź tutaj i opowiadaj. Jak to: wywożą? Kogo wywożą?
– No nas, Żydów. Bo jesteśmy podludzie, rozumiesz? Biorą nas do getta w Bieczu, a potem… już sama nie wiem… Oni nas tam na śmierć biorą! – gorączkowo wyrzucała z siebie kobieta.
– Roza, nie damy… nie pozwolimy… Zostaniecie tutaj – usiłowała znaleźć słowa pociechy Apolonia. Łzy zaciskały jej gardło. Roza wybiegła z domu.
Do getta trafiła cała rodzina Rozy – jej mąż Chaim oraz dzieci: Markus, Piachs, Feiga, Ryfka i Naftali. Po jakimś czasie, po dniach głodu, zimnych nocy i lęku, pięciorgu z siedmiorga Fajgenbaumów zdołało z getta uciec. Brakowało dwóch synów: Niemcy przewieźli ich wcześniej do obozu pracy w Prokocimiu. Po sforsowaniu murów getta Fajgenbaumowie mieli jeden cel: dotrzeć do rodzeństwa Kozaków. „Oni nas nie wyrzucą” –żywili przekonanie. I nie mylili się. Przemoknięci i wychudzenie stanęli w drzwiach domu Władysława, Apolonii i jej córki Adeli. Polacy oniemieli z radości, ale i ze zdumienia i strachu na widok zaprzyjaźnionej rodziny. – Wchodźcie prędko! – zaprosili przybyłych. Niepewność i obawy przed śmiercią za pomoc Żydom gościły w sercach polskiego rodzeństwa. „No bo jak ktoś się o tym dowie? Jak przyjdą Niemcy? Wszystkich nas zabiją…” – martwili się. Tej nocy jednak nikt nie przyszedł. Władysław nie zmrużył oka – tak bardzo był wystraszony.
Fajgenbaumowie ulokowali się w stodole. – Proszę was, pamiętajcie: nigdzie nie wolno wam stąd wychodzić – nalegał Władysław. Najtrudniej było dzieciom – spragnionym zabawy, biegania po podwórzu, radosnych i głośnych zabaw pod gołym niebem. Ale ryzyko było ogromne, stawka najwyższa. Sami Kozakowie dbali o to, żeby nie za często zachodzić do stodoły – by nie wzbudzać podejrzeń. Rano Adela przynosiła ukrywanym świeże mleko, jajka i chleb. Później już starano się tam nie chodzić.
Minęło dżdżyste lato, przyszła jesień, wreszcie zima. Sytuacja wciąż była taka sama: wojna trwała, nagonka na Żydów nie ustawała. Latem następnego roku do ukrywanych dołączyli dwaj pozostali synowie – zbiegli z obozu pracy. Z jednej strony ogromna radość: żyją!, z drugiej zaś – jeszcze większy strach i troska o to, jak wyżywić siedmioosobową rodzinę, no i siebie.
Po jakimś czasie do Kozaków zgłosili się jeszcze inni Żydzi, tak że łącznie Polacy ukrywali 18 osób pochodzenia żydowskiego, w tym członków rodzin Trattner z Czermnej i Tulik oraz rabina Biecza Beer Dov Halperna z dwójką najmłodszych dzieci.
We wsi robiło się coraz niebezpieczniej, Niemcy zaczęli węszyć. Zbliżała się następna zima, w Swoszowej ludzie zaczęli przebąkiwać, że „u Kozaków chyba Żydy mieszkają”. Sytuacja nabrzmiała. – Uciekajcie a żywo! Ludzie się zwiedzieli, gadają. Niemcy na pewno tu przyjdą. Do lasu uchodźcie – dramatycznym tonem oznajmiła ukrywanym Apolonia. Słowa więzły jej w gardle. Mróz był siarczysty.
Fajgenbaumowie umościli się w leśnej ziemiance. Ponad półtora roku żyli tam w nieustannym strachu i skrajnym wyczerpaniu. Kozakowie donosili im jedzenie i środki potrzebne do przeżycia. Po pół roku od ich wyprowadzki – w czerwcu 1944 roku – zdarzyła się tragedia. Po Władysława przyszli nie Niemcy, ale partyzanci. Rozstrzelali go 16 czerwca 1944 roku. Dlaczego? Do dziś pozostaje to tajemnicą. Z początkiem stycznia 1945 roku, kiedy koniec wojny był bliski, Roza poważnie zapadła na zdrowiu. Zmarła w niedługim czasie. Pozostali dotrwali do końca okupacji. Gdy Niemcy wreszcie się wycofali, Chaim wyjechał z dziećmi do Wrocławia, a później do Izraela.
Instytut Yad Vashem nadał Apolonii i Władysławowi Kozakom tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.