Na dziedzińcu Sądu Rejonowego w Łańcucie stoi tablica. Bezimienna. Upamiętnia ofiary ludobójstwa zaplanowanego przez niemieckiego okupanta. Anielę Nizioł rozstrzelano właśnie na tym dziedzińcu w 1942 roku. Mieszkanka Łańcuta miała wówczas 53 lata.

Kilka dni wcześniej Józef Głowniak, współlokator państwa Niziołów, funkcjonariusz granatowej policji, przyprowadził do ich mieszkania trzyosobową rodzinę Kalmana Wolkenfelda – do wybuchu wojny właściciela miejscowej restauracji. W Łańcucie znali go chyba wszyscy.

– Damy radę ich przechować? – przejętym głosem spytał Niziołów Głowniak. Aniela spojrzała badawczo na męża Michała, mężczyzna zaś odwzajemnił spojrzenie. – A co mamy nie dać rady? Rodziny z dzieckiem nie zostawimy przecież na pewną śmierć – odparł mężczyzna. Żydzi odetchnęli. Ale nie na długo…

– To był Krause. Feliks my było na imię. I to on na nas doniósł na posterunek – opowiadał później owdowiały Michał Nizioł, który już do końca okupacji musiał się ukrywać. – Przyszli, jak mnie nie było w domu. Ino Aniela była. Żydów znaleźli od razu. Wyprowadzili ich przed dom i wiadomo. Rozstrzelali. Anielę wzięli na posterunek. Jakimś cudem ją zwolnili, a ona – przełknął ślinę Michał, a łzy napłynęły mu do oczu – wróciła do mieszkania… Sąsiedzi prosili, błagali: „Aniela, uciekaj stąd, bo po cię przyjdą, zobaczysz”. Ale ona została. Nazajutrz faktycznie przyszli Niemcy. No i to był koniec. Zastrzelił ją niejaki Józef Kokot.