– Do nogi! Wybić to robactwo do nogi – pieklił się szef niemieckich żandarmów stacjonujących w Górkach nieopodal wsi Zajączków. – Bachory żydowskie ratowali, do pioruna! Siostry miłosierdzia się znalazły! No to ja im teraz pokażę, co to znaczy drwić sobie z Niemca! – nie mógł się opanować. Doniesiono mu bowiem, że nie tylko Gabriel Wołowiec zaangażowany był w pomoc ludności żydowskiej, ale także jego żona Stanisława. O Gabrielu, którego jego podwładni aresztowali już wcześniej i wywieźli do Auschwitz – słuch wszelki zaginął. Teraz przyszła kolej na jego żonę i cztery córeczki: 12-letnią Janinę, 10-letnią Leokadię, 3-letnią Bronisławę i półroczną Kazimierę. Tym razem obyło się bez aresztowania, bez przesłuchań, bez wywózki. Egzekucji dokonano na miejscu. Przy okazji Niemcy rozstrzelali też obecnych akurat na terenie zabudowań Wołowców dwóch mężczyzn: Józefa Jelonka i Franciszka Zaborowskiego. Ten drugi, dotknięty upośledzeniem umysłowym, pracował u Wołowców na gospodarstwie. Do zbrodni doszło w styczniu 1943 roku.