– Kasiu, gdzie są dzieciaki? – zapytał żony Sebastian, zdumiony nieobecnością czworga żydowskich dzieci. – Był Pinkas. Jakiś taki radosny. Powiedział, że razem z żoną zabierają dzieci do getta. Niemcy ponoć ogłosili, że tam będą bezpieczni – odparła Katarzyna. – Odetchnęłam, nie powiem, ale żal mi ich wszystkich… – ciągnęła ze smutkiem w głosie. – Ja bym tam Niemcom nie ufał. Kolejne kłamstwo – zacisnął zęby Sebastian.

Pinkas i Gitla Wachsowie przed wojną byli sąsiadami czteroosobowej rodziny Kazaków. Mieszkali w Brzózie Królewskiej. Sąsiedztwo między nimi układało się bezkonfliktowo – w atmosferze przyjaźni i wzajemnej pomocy – stąd też Żydzi nie bali się zwrócić do Kazaków o pomoc. Był rok 1942. Dzieci przebywały u Polaków około miesiąca.

Niedługo po ich odejściu do drzwi Kazaków zapukała zziębnięta Chana Stiller. Przez lata prowadziła w okolicy szynk, przed wojną dzierżawiła też Kazakom pole. – Kochani… wpuśćcie, ukryjcie… nie mam dokąd pójść… – wyszeptała kobieta… Był listopad 1942 roku, zbliżała się zima, a wraz z nią nadciągały mrozy. Katarzyna i Sebastian znajomej nie odmówili. Wyporządzili jej kryjówkę w kącie obory, dali materac, dbali, by nie była głodna i nie marzła. Wieczorami kobieta przychodziła do domu, by się posilić. W grudniu tego samego roku do Polaków zgłosiło się jeszcze dwóch mężczyzn – znajomych Chany. Ich także przyjęto. Polacy umieścili ich na strychu. Tak minęła jesień, później zima. Rozpoczęły się prace polowe.

23 marca ok. godziny 9, gdy starsza córka Kazaków, Agnieszka, wyszła już na pole, by porozrzucać obornik, przed dom Polaków zajechała furmanka. Niezapowiedziani goście doskonale wiedzieli, dokąd mają iść i kogo tam szukać. To była chwila. Uzbrojeni mężczyźni zeskoczyli z wozu i pognali do obory. Po chwili prowadzili przed sobą przerażoną Chanę. Scenie przez uchylone drzwi od sieni przyglądała się Józia, 19-letnia córka Kazaków. Dostrzegła ojca. Po raz ostatni w życiu. Twarz miał bladą jak papier… Dziewczyna dłużej nie czekała. Na palcach wymknęła się tylnym wyjściem z domu i pognała przed siebie. Za plecami usłyszała dwa strzały i łomot roztrzaskującej się dachówki. „Zabili chłopaków ze strychu” – pomyślała. I nie myliła się.

Gdy tylko kaci rozprawili się z trojgiem Żydów, jeden z nich pobiegł do pobliskiej leśniczówki, by skorzystać z telefonu. Potrzebował wskazówek, co zrobić z Katarzyną i Sebastianem. „Jak to co? Zabić!” – usłyszał w słuchawce. Funkcjonariusz pospieszył do domu Kazaków. Na pierwszy ogień poszedł Sebastian. Gdy Katarzyna ujrzała nieżyjącego męża, osunęła się na ziemię. Zaraz potem padł strzał. Kula utkwiła w głowie kobiety.

Józefa była już w tym czasie w domu kuzynów. Tam czuła się w miarę bezpieczna. Agnieszka też tam dotarła. – Agnieszka, patrz… Niemcy odjeżdżają – jęknęła na widok triumfujących oprawców. Ich furmanka – wyładowana żywym inwentarzem i co wartościowszymi rzeczami zrabowanymi z ich domu – z wolna toczyła się w stronę szynku należącego niegdyś do świeżo zamordowanej Chany Stiller. W gospodzie Niemcy kazali sobie upiec przywiezione kury i przygotować wypitkę. Po skutecznie przeprowadzonej akcji coś im się przecież należało… Przed odjazdem oddali jeszcze kilka radosnych salw w powietrze i udali się na posterunek do Leżajska.

Nazajutrz do gospodarstwa Kazaków z rozkazu Niemców przyjechał sołtys Franciszek Szczęch. Miał zaplombować dom, a na posterunek w Leżajsku przywieźć obie córki Kazaków. Jako współwinne ukrywania Żydów, również miały zostać rozstrzelane. Sołtys częściowo się z rozkazu wywiązał: dom zaplombował i Kazakówny odnalazł. Nie zabrał ich jednak ze sobą. – Uchodźcie stąd co prędzej a nikomu nie mówcie, żem was przestrzegł – przejętym tonem nakazał obydwu kobietom. Do Niemców zaś zwrócił się z prośbą o zgodę na pochowanie Katarzyny i Sebastiana.

Na pogrzeb państwa Kazaków nikt nie przyszedł – wszyscy się bali. Józefa i Agnieszka przez prawie miesiąc szły piechotą do Krakowa. Wyglądały nędznie, a ludzie często brali je za Żydówki i przeganiali. Wygłodniałe, dotarły wreszcie na miejsce. Były obdarte, umęczone, wychudzone. – Stać! Dokumenty! – zażądał niemiecki żandarm. Bacznie im się przyglądał i dopiero gdy zobaczył polską tożsamość w papierach, nieco spuścił z tonu. Odprawiono je do punktu werbunkowego na roboty do III Rzeszy. Kobiety trafiły do Austrii, gdzie pracowały jako pomoce hotelowe w alpejskich kurortach. Do Brzózy wróciły jesienią 1945 roku. Dom – przed wojną bogaty – zastały w ruinie: zniszczony i ograbiony ze wszystkiego. Gołe ściany, wybite okna i podziurawiony dach… „Okradli nas z ostatniej motyki. Z tej nędzy nigdy nie udało nam się odbić” – po latach wspominała pani Józefa.