Do drzwi Marii Bociańskiej, właścicielki młyna we wsi Borki (pow. Białobrzegi) rozległo się pukanie:

– Dzień dobry, mam na imię Zbyszek – przedstawił się mężczyzna stojący przed domem. – Jest nas troje – kontynuował, ręką wskazawszy za plecy na drugiego mężczyznę i kobietę. – Może się wam przydamy we młynie albo na gospodarce? Przychodzimy z powstania warszawskiego – wyjaśnił. Maria zamyśliła się na moment. – No dobrze, wejdźcie, coś się dla was znajdzie – odparła i rozejrzawszy się jeszcze po okolicy, czy ktoś ich nie obserwuje, zamknęła za przybyszami drzwi. Ani przez myśl jej jednak nie przeszło, że strudzeni drogą goście są Żydami.

Odtąd mężczyźni pomagali Marii i jej córkom: Barbarze (ur. 1925 r.) i Janinie (ur. 1932 r.)., w polu, a kobieta zajęła się krawiectwem. Sytuacja trwała do początków jesieni 1944 roku. 26 września ok. godz. 7 rano ponownie rozległo się pukanie, choć już nie tak dyskretne. U drzwi stali żandarmi z Białobrzegów. – Rewizja, otwierać! – dał się słyszeć donośny i wyraźny komunikat. Do Marii jeszcze nie docierało, o co może chodzić. W domu byli wszyscy z wyjątkiem Janiny, która była akurat w szkole. Niemcy przeszukali zabudowania. Wśród rzeczy przygarniętych „gości z powstania” mieli odnaleźć amunicję i broń. Wyprowadzili ich na zewnątrz i wywieźli do Białobrzegów. Do młyna wrócili jeszcze tego samego dnia. Marię rozstrzelali na podwórzu, Barbarę oszczędzili, bo trzymała na rękach małe dziecko. Kobieta w dalszym ciągu nie rozumiała, o co chodzi. Dopiero na posterunku gestapo w Radomiu, gdzie trafiła razem z wcześniej aresztowanymi, dowiedziała się, że jej mama zginęła za to, że „ukrywała” Żydów. „Trójka z powstania” po torturach została prawdopodobnie rozstrzelana.

Barbarę skierowano do obozu w Rzeszy. Nim jednak trafiła do transportu, udało jej się zbiec. Do końca okupacji musiała się ukrywać. Jej siostrę, Janinę, uratowała szkoła, a właściwie to, że w chwili najścia przebywała w szkole.