Eugeniusza zbudził rzęsisty deszcz – początkowo miał wrażenie, jakby ktoś tupał po dachu. Mężczyzna wyjrzał przez okno. „Musiało lać całą noc” – pomyślał. „Niech by tylko rychło przestało, bo inaczej trudno będzie się stąd wydostać” – martwił się. „Ale przynajmniej Niemcy tu nie dojadą” – pocieszał się w duchu. Mieszkał sam, na uboczu wsi w kolonii Grądy Woniecko. Teren tam był grząski, bagnisty. Wokół rozciągały się lasy. W nich zaś schronienie znajdywała nie tylko dzika zwierzyna, lecz także eksterminowani przez Niemców Żydzi. Szła jednak zima, noce stawały się coraz chłodniejsze, a poza tym samym leśnym jadłem trudno było zapełnić żołądek. Stąd też zdarzało, że ukrywający się w lasach zaglądali do stojących na uboczu chat. Polacy nie zamykali przed nimi drzwi. Eugeniusz nieraz pomagał potrzebującym – zanosił im jedzenie, udzielał schronienia. Bał się, wiedział, co za to grozi, ale wierzył, że Niemcy do niego nie zajrzą. „Na takie bagna?… Nie, nie będzie im się chciało tu fatygować” – dodawał sobie odwagi. Jakież więc było jego zdziwienie, kiedy na przełomie 1943 i 1944 r. żandarmeria z posterunku w Rutkach i żołnierze niemieccy z majątku Grądy Woniecko przeprowadzili u niego rewizję. Pech chciał, że w tym właśnie czasie byli u niego Żydzi. Dwaj lub trzej. Zamordowano ich na miejscu. Polaka także nie oszczędzono. Zginął za udzielanie pomocy osobom pochodzenia żydowskiego. Niemcy spalili również jego dom wraz z zabudowaniami.