– Tato! Chodź szybko, Abramek wrócili! – wołał przejęty widokiem zaprzyjaźnionego Żyda Eugeniusz, syn Marianny i Andrzeja Kurantów z kolonii Wilczepole. – Wchodź prędko i opowiadaj… – ściszonym głosem przywitał Andrzej chłopaka, rozglądając się wokół domu, czy nikt ich nie obserwuje. – Andrzej, daj mu odpocząć. Jeść i pić mu przyniosę, niech ochłonie – oprzytomniła męża Marianna. Chłopak faktycznie był wyczerpany i jeść mu się chciało niemożebnie. Ubranie, poszarpane, wisiało na nim jak na wieszaku. – Z transportu im uciekliśmy. Mnie się udało i bratu, resztę rodziny powieźli do Bełżca – opowiadał. Kurantowie słuchali i ani przez myśl im nie przeszło, żeby zostawić chłopaka na pastwę losu, choć okupacyjny terror coraz bardziej się wzmagał. Ogłoszono, że za udzielenie jakiejkolwiek pomocy osobie pochodzenia żydowskiego grozi kara śmierci. – Jakoś damy radę. Będziemy ostrożni. Nie zostawimy przecież człowieka w potrzebie – zdecydował Andrzej. Z rodziną Abramka Kurantowie przyjaźnili się od przedwojnia. Żydzi dzierżawili od nich sad i nigdy żadnych zatargów między nimi nie było. „Z Niemcami współpracować nie będę. Ręki do zabicia niewinnego człowieka nie przyłożę” – myślał Andrzej. I razem z Abramkiem chodził z jedzeniem do pobliskiego lasu w Majdanie Mętowskim, gdzie ukrywali się i partyzanci, i Żydzi.

Sytuacja trwała do 1943 roku. Wtedy to – najprawdopodobniej na skutek donosu Niemca o nazwisku Śrut – funkcjonariusze niemieccy zorganizowali obławę. Całą rodzinę Kurantów aresztowano. Jej los podzielił również niejaki Mateusz Kursa, gospodarz z sąsiedztwa. Po drodze do Lublina wypuszczono Mariannę i córkę Amelię. Pozostali trafili do więzienia na zamku w Lublinie. Po jakimś czasie dotarła informacja, że Andrzej i jego syn Eugeniusz nie żyją. Kiedy nastąpiła egzekucja – tego nie wiadomo Początkowo informowano, że zgon Kurantów nastąpił w okolicach Bożego Narodzenia ‘43, później wersja została zmieniona na 17 stycznia 1944 ro