„Znowu?… Ileż tego jest…” – westchnął pod nosem Budziński, widząc kolejny list adresowany na gestapo. Wiedział, że w środku jest donos na Polaków, którzy ukrywają Żydów. Zmiął pospiesznie kopertę i schował ją do kieszeni. Robił tak za każdym razem, gdy przy codziennym sortowaniu korespondencji trafiał na tego rodzaju dokumenty. Czuł przy tym smutek, bo za każdym donosem stała konkretna osoba, konkretny człowiek, który z jakichś przyczyn wydawał drugiego człowieka, nierzadko całe rodziny, na śmierć – częstokroć poprzedzoną torturami – z rąk niemieckiego okupanta. Jednocześnie też czuł cichą satysfakcję, że dzięki swojej pracy może w jakimś stopniu przyczynić się do ograniczenia krwawych dramatów. Z takimi przemyśleniami wyszedł tego dnia z pracy – z budynku Poczty Głównej w Radomiu. Mijając dworzec kolejowy, zauważył stojący na bocznicy wagon. Zorientowawszy się, że w środku tłoczą się żydowskie dzieci, Budziński pędem puścił się do domu. W głowie miał już pewien plan, ale chciał uzgodnić go wcześniej z żoną. – Kochanie – zdejmując buty, przywitał się – wzięlibyśmy jeszcze jedno dziecko na wychowanie? Kobieta, zaskoczona, przełykając ślinę, odparła: – Nie rozumiem… – No wiesz, na dworcu stoi cały wagon z żydowskimi dziećmi. Może udałoby się któreś uratować? – wyjaśnił. – Aaa – w pewnym sensie uspokoiła się pani Budzińska. Usiadła, po czym ze zdecydowaniem w głosie oznajmiła: – Czworo naszych się wychowuje, to i piąte się wychowa. Mężczyzna cmoknął żonę w policzek, po czym niemal wyfrunął z domu. Miał wprawę w tego typu akcjach. Był przecież żołnierzem Armii Krajowej, w 1920 r. brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, uczestniczył w wielu ryzykownych akcjach, gdzie odwaga i spryt były na wagę złota. Razem z żoną, kiedy tylko nadarzała się sposobność, pomagali Żydom uciekającym z getta, przekazywali im żywność. Za wszelką cenę pragnęli ulżyć zamkniętym w getcie. Działo się tak do 28 kwietnia 1944 roku. Wtedy to do budynku radomskiej poczty wkroczyło gestapo. – Idziesz z nami – sucho zakomenderował Niemiec. Budziński trafił do więzienia. W jego domu przeprowadzono rewizję w poszukiwaniu listów – nic podejrzanego jednak nie znaleziono. Nazajutrz jego żona, dowiedziawszy się o miejscu przetrzymywania Bernarda, postanowiła się tam udać. – Pani, lepiej tam nie iść, bo stamtąd się już nie wychodzi – usłyszała, gdy zapytała kogoś o drogę. – Ale podobno szarytki mają jakieś wejścia, to znaczy można im przekazać czystą bieliznę, one dostarczą ją do konkretnego więźnia i odbiorą od niego pakunek z brudami – dowiedziała się. Postanowiła więc skorzystać z pomocy sióstr. Gdy pani Budzińska pierwszy raz odebrała pakunek z brudną bielizną, po twarzy pociekły jej łzy. Kobieta płakała i płakała. Ubrania były całkowicie zbroczone krwią. Odtąd co tydzień dostarczała mężowi czystą bieliznę. Pewnego dnia zwrotu ubrań nie otrzymała… Bernard Budziński został rozstrzelany na Firleju przez gestapo 8 lipca 1944 roku. Miał 43 lata.